piątek, 20 czerwca 2014

"Prawdziwa historia"


- Gdy wsłuchasz się w „La vie en rose” czujesz się inaczej. Posłuchaj. O tak, wczuj się w tę muzykę. Lepiej, prawda? Ciepło każdej nuty wprawia komórki twego ciała w pozytywne wibracje, które powodują ten znany wszystkim piękny uśmiech. Kocham ta piosenkę, pod każdym względem pod jakim można darzyć uczuciem melodię. Mój narzeczony ją uwielbiał. A cała historia właśnie od niej się zaczyna.

Gdy przeprowadziłam się do Krakowa w wieku lat 20 byłam najsamotniejszym człowiekiem na Ziemi. Czasem nazbyt głośna, zrzędliwa studentka prawa nie miała nikogo, tylko kota. Czarny przyjaciel z ogromnymi kochającymi oczami wabił się Louis i był prawdziwym żarłokiem, ale nie wyobrażałam sobie życia bez tej cudacznej mordki. Był jedynym przedstawicielem przeciwnej płci, który wytrzymywał ze mną dłużej niż godzinę.
Mimo, że zaczynał się wrzesień, jesień wciąż zwlekała z nadejściem, dzięki temu co dzień mogłam się cieszyć otwartymi oknami w mieszkaniu i ciepłem wypełniającym to puste wnętrze. Białe ściany i zakurzone podłogi, w których przyszło mi mieszkać znajdowały się na drugim piętrze zaniedbanej kamienicy. Pozrywane tynki, stare okna i obdrapane drzwi jednych przyprawiają o mdłości, a ja się zakochałam w tym ponurym miejscu. Codziennie o zachodzie słońca siadałam na kameralnym, brzydkim balkonie i podziwiałam prześwitujące promienie wpadające bez zapowiedzi do wielu sąsiednich okien. Co dziwniejsze, nikt się nigdy nie rozkoszował tym widokiem, tylko ja i Louis stale zajmowaliśmy te same miejsca. Mimo, że widok był piękny, zawsze czegoś brakowało. Po paru dniach dodałam do tego kapkę wytrawnego wina, ale to nie wypełniło pustki w życiu szarej studentki. Pilnie się uczyłam, zawsze byłam pilna, niestety przez to nastoletnie lata uciekły mi przez palce i już nigdy miały nie powrócić. Pierwsze zawirowania, pocałunki, to wszystko przepadło. O tym zawsze myślałam zasiadając na balkonie. Pewnego dnia nalewając wino do jedynej szklanki jaką miałam usłyszałam pierwsze dźwięki „La vie en rose”. Usiadłam na parapecie okna ze szklanką, podkuliłam nogi, ciaśniej zawiązałam sweter i …poczułam szczęście. Tam gdzieś w środku, między sercem a płucami. Niesamowite ciepło jakie płynęło do mnie z delikatnej, romantycznej melodii. Nie czułam chłodu początków października, ani kłopotów z rachunkami, tylko ciepło i chęć uśmiechu. Louis chyba czuł się tak samo, bo położył się na plecach w słońcu cicho mrucząc. Jakimś dziwnym sposobem pustka zniknęła. Po chwili usłyszałam męski głos wtórujący Louisowi Armstrongowi. Był donośny, przyjemny dla ucha. Nie myśląc długo wychyliłam się by zobaczyć kto to, a piętro niżej po drugiej stronie zobaczyłam tego, który wypełniał pustkę, każdego wieczoru. Miał ciemne, niesforne włosy a jego zielone spojrzenie szukało w miejskim krajobrazie czegoś pięknego i nagle nie wiedząc kiedy to się stało otworzył ze zdziwienia usta i wstał z wyblakłego od słońca fotela. Zastanawiałam się co zobaczył, nie zwracając uwagi na to, że on patrzył w moje oczy. Jak się domyślacie w następnej sekundzie do mnie dotarło co go tak zadziwiło. Nieprawdopodobne było, że zaciekawił go brązowowłosy wybryk kobiecości, za który z całą stanowczością się uważałam. Zadarł głowę wysoko a ja wciąż wychylałam się za poręcz. Wpatrywaliśmy się tak tylko przez chwilę, aż skończył się utwór puszczany ze starego winylu. Coś tam powiedział, to chyba było „cześć”. Tak teraz sobie przypominam z całą stanowczością było to „cześć”, ale nie pamiętam co ja odpowiedziałam. Jedyne co moja pamięć uznała za warte pamięci było jego spojrzenie. Te przesycone zielenią oczy, patrzące na mnie w sposób proszący by mógł tak patrzeć już zawsze i wiecie co ? Pozwoliłam mu na to. Następnego dnia po tym wydarzeniu, dostałam liścik na wykładach. Był on schowany w małej szufladce pod stolikiem. „Panna z balkonu studiuje prawo…” a na odwrocie żółtej kartki z notatnika była zapisane „Pan z piętra niżej”. Pierwsza myśl wywołała lekką konsternację, ale potem na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Następny liścik dostałam od jakiejś dziewczyny. Powiedziała tylko, że ma mi to przekazać i o nic nie pytać. Kolejna karteczka głosiła jak piękny mam uśmiech, a podpis pozostawał nie zmienny…”Pan z piętra niżej”. Dzięki tym liścikom, aż czekałam na następne wykłady, bo wiedziałam, że on znów napisze. Tak minęły tygodnie póki nie znalazłam karteczki, białej jak śnieg na wycieraczce. „Dziś 19.00, Wawel, proszę przyjdź.”. Nie zastanawiałam się ani minuty, czy chce się z nim spotkać. Po prostu zostawiłam swoje szkolne podręczniki i udałam się piechotą nad Wisłę.
     
Miasto okrył już wieczór, uliczne lampy rozpraszały powstający mrok a ludzie uciekali z pracy do ciepłych domów. Po chwili byłam już na Wawelu, przyglądałam się jaśniejącym gwiazdą i płynącej szeroko rzece. Nie wiadomo kiedy obok mnie stanął „Pan z piętra niżej”, ale nie mówiliśmy do siebie nic, tylko patrzyliśmy tam gdzieś w dal. W końcu wydobył z siebie spokojnym głosem „Bernard”, odpowiedziałam na to swoje imię i zaiskrzyło. Od tego wieczornego spaceru po Krakowie, spotykaliśmy się już codziennie, o tej samej porze, ale zawsze były to inne miejsca. Pierwszy pocałunek na Kazimierzu w jednej z uliczek przyległych do Placu Nowego. Padał deszcz, leciała piękna muzyka w tle z okienka wydającego zapiekanki…wiesz, wszystkie amerykańskie komedie romantyczne mogą się schować! Miesiące później zamieszkaliśmy razem w moim mieszkaniu.
 Oboje byliśmy biedni jak myszy kościelne, tak więc na cały nasz wspólny dobytek składały się dwa materace, stara kanapa dwuosobowa, stolik na kawę, kuchenka i malutka lodóweczka. Ubogo, ale nigdy nie mieszkałam piękniej niż wtedy. Co wieczór siadaliśmy na balkonie, lub wychodziliśmy potańczyć do szalonych rytmów lat siedemdziesiątych. To były czasy gdy mając tylko siebie byliśmy najbogatsi. Dwójka dzieciaków z marzeniami wyprzedzającymi epokę i komunizm.W zimie, gdy balkon ginął w śniegu, spędzaliśmy wieczory tańcząc do starych piosenek w niemal pustym salonie. Louis pałętał nam się pod nogami i finalnie lądował na moich rękach. Wszyscy byliśmy szczęśliwi i dziwnie spokojni o jutro. Bo mieliśmy siebie. Nie twierdzę, że się nie kłóciliśmy, wręcz przeciwnie. Potrafiłam zrobić raban o najgłupszą rzecz na świecie, potrafiłam jak zwykłam zamknąć się w sobie i nie odzywać się godzinami. Mówiłam, jestem wybrykiem kobiecości, ale on to uwielbiał. Gdy ja czerwona ze złości chciałam potłuc nasze jedyne szklanki i talerze (które pojawiły się później) on tylko podchodził do mnie i całował tak, że mimo iż miałam ochotę go odepchnąć, to nie potrafiłam. Był jedynym człowiekiem, który wiedział ile mam w sobie miłości do niego i ciepła dla całego świata. Och to były najwspanialsze lata mojego życia. Najbiedniejsze, najbardziej niepewne i nieodpowiedzialne, ale wspaniałe.
- I co się stało później babciu?
- Oh wybacz skarbie, ale wydawało mi się, jakbym to znowu wszystko przeżywała. Na myśl o tym ile to lat temu było mam ochotę płakać. – powiedziałam unikając spojrzenia na swoje spracowane, oprószone starczymi plamami dłonie. Bałam się, że widząc je przypomnę sobie widok swojej twarzy, tej pomarszczonej, zmęczonej twarzy prawie osiemdziesięcioletniej kobiety, która kiedyś miała zadatki na bycie piękną. Obok mnie, na ławce w parku siedziała moja ledwie dorosła wnuczka. Piękna dziewczyna. Wysoka, szczupła, a podobna do mojej córki tak samo, jak moja Maja do mnie. Wybrałyśmy się na spacer, a że dużo chodzić mi nie wolno, zaproponowałam opowieść by odpocząć. Zgodziła się.
- Babciu co się stało później? – jej spojrzenie przepełnione dziecięcą ciekawością prosiło o więcej.
- Później? – uśmiechnęłam się życzliwie, jakby ta historia miała skończyć się dobrze – Ja miałam ukończyć studia. On znalazł pracę jako księgowy, wiodło nam się wspaniale. Chociaż byliśmy najbardziej nie zrównoważoną parą pod słońcem. – zaśmiałam się.
- Jak to?
- Nie rób takich oczu kochanie. Wyobraź sobie humanistkę z moim temperamentem, oraz matematycznego mózgowca, który nie ustępował tej okropnej kobiecie w niczym, ale kochał ją tak bardzo, że wiedział kiedy skończyć spory. – rozmarzyłam się – Ale potem przyszedł październik siedemdziesiątego ósmego i…- niespodziewanie słowa ugrzęzły w gardle – Coś nas rozdzieliło. - zapanowała cisza, w której tonęły smutne wspomnienia - Skarbie proszę odprowadź mnie już do mieszkania, jestem bardzo zmęczona. – wnuczce nie spodobało się, że historia nie zostanie skończona, ale czując nadchodzącą wilgoć w oczach nie mogłam kontynuować. U progu drzwi pożegnałam się z moją Martunią, by potem wejść do mieszkania zabrać z kuchennej szuflady zapomniane klucze i wsiąść do pierwszego autobusu jadącego do centrum. Jako starsza pani byłam przeraźliwie wolna i obolała, więc do kamienicy w której niegdyś mieszkałam z Bernardem dotarłam przed wieczorem. Już nie widziałam obdrapanych drzwi, braków w otynkowaniu, niestety niedawno kamienica została odnowiona. – I jak ty teraz wyglądasz, przyjaciółko? – powiedziałam do ścian klepiąc jedną z nich przy tym. Z Bożą pomocą dotarłam na drugie piętro. Otworzyłam stare drzwi i poczułam zapach staroci. Takich staroci jak ja sama. Weszłam przez korytarz do niewielkiego saloniku połączonego z kuchnią. Na podłodze była tylko kanapa i stolik do kawy. Obok okna balkonowego, na kartonowym pudełku stał stary gramofon a w nim załączona płyta Louisa Armstronga, nawet po tylu latach wciąż wiedziałam gdzie ustawić igłę by odtwarzała nasz kochany utwór. Obok zobaczyłam znajomą kopertę. Gdy pierwsze dźwięki dosięgły moich uszu zabrałam ze sobą kopertę i  otworzyłam balkon, nasyciłam się powietrzem i mimo wieku usiadłam z powabem na starym parapecie. Tego czasu było piękne lato, wystarczyło poczekać kilka chwil by słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi. Widząc prześwitujące promienie przez dziury między budynkami uśmiechnęłam się do siebie. W starym odruchu spojrzałam na fotel, który wyglądał strasznie, ale już na zawsze pozostanie pamiątką po Nim. Otworzyłam kopertę a w środku zobaczyłam wyblakłą karteczkę i małe zawiniątko.
„Wyjdziesz za mnie?”, przeczytałam otwierając karteczkę „Pan z piętra niżej”, mówił podpis na dole. Odwinęłam chusteczkę a w środku znalazłam prosty pierścionek z oczkiem w kształcie serca w kolorze oceanu. Założyłam go na palec i uśmiechnęłam się szeroko.
- Teraz powinieneś mi przynieść herbatę i usiąść obok – powiedziałam ciepło do nieba – Tak, Ber, powinieneś teraz tutaj być, a nie uciekać mi tam na górę. Tyle lat minęło, kochanie tyle lat. –głęboko westchnęłam – Nasza córka ma swoja córkę, byłbyś dziadkiem, ojcem byś był, ale musiałeś wleźć na te pasy…-spuściłam wzrok wpatrując się w karteczkę – Nie dotarłeś na miejsce bo miałeś ten …ten wypadek. Może sobie nei zdajesz sprawy, ale najgorszym prezentem jaki mi mogłeś dać na pożegnanie była ta koperta. W szpitalu lekarka mi ją podała mówiąc, że nie żyjesz. Mieliśmy się spotkać na Wawelu, jak na pierwszej randce, ale ty tam nie dotarłeś – pojedyncze krople zaczęły moczyć karteczkę, którą trzymałam w dłoniach – Nagle po prostu cię zabrakło…-zaniemówiłam wpatrując się w zachodzące słońce – Zabrakło.


Opowieść krótka i prosta, może spotkać każdego w tym pięknym mieście, w którym i ja znalazłam szczęście. Posyłam Wam wiele ciepła i uśmiechu od wiecznie zakochanej krakowianki.  

P.S Specjalnie dla chorego Piotra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz